piątek, 30 września 2011

El presidente Josep Guardiola


W Barcelonie podśmiewają się złośliwie z Florentino Pereza, który żądny sukcesów sportowych Realu wiarę swą złożył w ręce Mourinho, który wydaje się mieć władzę absolutną w klubie z Madrytu. Pytanie tylko, czy Katalończycy zauważają, że w Barcelonie faktyczną władzę zdaje się sprawować trener?

Guardiola w Barcelonie jest uwielbiany. Próżno szukać przeciwników trenera, zwłaszcza, że ten wygrywa wszystko, co popadnie, a czyż nie o to chodzi kibicom? Guardiola jest przystojny, inteligentny i skromny, a więc dla każdego coś miłego. Kobiety mogą się w nim potajemnie kochać, mężczyźni zazdrościć owego uwielbienia.  Ale złego słowa powiedzieć o nim nie można, byłoby to szaleństwem i czymś an wzór wydania wyroku na samego siebie. 

Jose Mourinho swoich przeciwników w Madrycie ma, przed nimi musiał go bronić Perez, który na ubiegło weekendowym zjeździe odbijał zarzuty skierowane wobec swojego wybranka, głośno podkreślając, że jest on najlepszym na świecie. Antagonistów Mou raczej nie przekonał, zapewne będą czekali na wpadki trenera Realu. 

Obaj panowie różnią się znacznie. Obaj dotarli jednak do bardzo silnej pozycji w klubie. O ile głośno mówi się o tym, jak stopniowo Jose Mourinho przejmuje władzę na Bernabeu, m.in. przyczyniając się do zwolnienia Valdano,  o tyle o Guardioli raczej się milczy, próżno szukać w klubie ofiar jego działań,  a słowa Mistera są szanowane i brane pod uwagę. 

- Głosowałem na tak, bo Guardiola tak polecił – mówił jeden z socio po głosowaniu, dotyczącym umowy z Qatar Fundation. Pep, na konferencji prasowej poprzedzającej zgromadzenie socio, podkreślał, jak ważne są pieniądze dla klubu i jak otwartym krajem jest Katar. Słowo się rzekło i wielu socio poszło za głosem trenera, porzucając głos sumienia.

Oprócz poparcia dla Qatar Fundation Guardiola również wypowiedział się na temat Joana Laporty i jego współpracowników, oskarżonych przez obecny zarząd o niedobre gospodarowanie pieniędzmi klubu. Wiadomym jest, że Pep dobrze żył z Laportą, to w końcu ówczesny prezes klubu postawił na młodego trenera, za co ma u niego dozgonną wdzięczność. Zarząd  z Rosellem na czele, postanowił jednak wejść na drogę sądową i do dziś Laporta i siedmiu jego współpracowników musi wpłacić po 2,9 mln euro. Guardiola uważa, że były prezes na postępowanie sądowe nie zasłużył, wiadomo przecież, że każda władza ma swoje wady i zalety, a Laporta wyciągnął klub z bardzo trudnej sytuacji. 

Oburzony słowami był socio – Vicenca Pla, który jako jedyny do tej pory przeciwstawił się Guardioli, uważając, że trener powinien zająć się tym, co dzieje się na boisku, a jeśli chce, to sam może za nich zapłacić, wiadomo, że go na to stać. Słowa Ply były komentowany zwłaszcza przez prasę madrycką. 

- Czy Guardiola jest de facto prezesem Barcy? – zapytał As swoich internautów. 56% uważa, że tak, z tą opinią nie zgadza się 44% ankietowanych. Wiadomo, że As jest mocno związany z Realem, ciekawe więc co na to pytanie odpowiedzieliby kibice Barcelony. 

Swoją drogą trudno sobie wyobrazić, żeby za parę lat na fotelu prezesa Barcelony nie zasiadł Pep Guardiola. Wydaje się to całkiem realne. I naturalne.

piątek, 23 września 2011

Historia pewnej reklamy (na koszulce)


- Pieniądze czy zasady? -  tak zatytułował swój tekst Sergi Pameis, jeden z katalońskich dziennikarzy, a sprawa  tyczy się reklamy Qatar Fundation na koszulkach Barcelony, choć mija blisko 10 miesięcy od informacji, że logo QF zagości na strojach Barcy, to sprawa ta ciągle wywołuje emocje pomiędzy kibicami Blaugrany.  

Wśród wymienianych przez cules Barcelony dowodów na wyjątkowość klubu, jako jeden z argumentów przytaczano, że na barcelońskiej koszulce, nie ma reklamy. Miało to znaczenie zwłaszcza w skomercjalizowanym świecie, gdzie rządzi pieniądz, a miejsce na koszulce jest kwestią targów największych koncernów świata, gdy rywal z Madrytu wydaje miliony i oskarżany jest o to, że jest przedsiębiorstwem, nie klubem sportowym. Tymczasem Duma Katalonii kusiła swą czystością. 

Gdy w 2006 roku FC Barcelona podpisała umowę z UNICEFem, a logo organizacji pojawi się na bordowo-niebieskiej koszulce, ortodoksyjni wyznawcy barcelonismo, wszem i wobec oznajmiali, że jest to gwałt na bezbronnej materii.  W opozycji do nich stanęli zadowoleni z takiego obrotu sprawy kibice, informując, że Barcelona kolejny raz pokazała wyjątkowość i szlachetność – nie dość, że udostępniła swe cenne centymetry, to gotowa byłą płacić za to UNICEFowi i to wszystko w czasach brutalnego kapitalizmu! 

Są też zwolennicy spiskowej teorii dziejów, którzy uważają, że UNICEF na koszulce miał być początkiem „zabrudzania” stroju, żeby przygotować świat, a przede wszystkim socios, do tego, że nadejdzie dzień, gdy zagości na trykocie Blaugrany komercyjne logo. Idąc tym tokiem, warto zastanowić się, czy QF też nie jest owym „zabrudzaczem”, a kwestią lat nie jest pojawienie się czegoś „gorszego”, logo słynnego napoju, czy zakładów bukmacherskich. Słychać też głosy kibiców, którzy uważają, że Qatar Fundation, to nie znana komercyjna marka, ba, wręcz fundacja, wspierająca rozwój, więc niech na trykocie zostanie. 

I tu wkracza ten zły – pieniądz, który psuje wszystko i w życiu, i w piłce. Właściwie jego brak, który sprawił, że działacze zespołu z Camp Nou, zmuszeni byli do łatania dziur w klubowej kasie, pustki odziedziczyli po swoich poprzednikach, którymi zażądał wróg obecnego prezesa – Joan Laporta.  Pół roku po przejęciu władzy przez Rossela, gdy kibice Barcelony czekali na święta Bożego Narodzenia spadła na nich wiadomość, niczym grom z grudniowego nieba. Za 30 milionów euro rocznie, do sezonu 2015/2016, do tego „na start” 15 milionów,  co da sumę 165 mln euro, na koszulce Blaugrany pojawi się reklama. Słowo, którego bali się latami, gdy wymieniane było w kontekście dziewiczej koszulki, ale słowo ciałem się stało i zamieszkało na koszulce Blaugrany. 

- W piłkarskim świecie Barcelona była od zawsze - do tej pory - unikatem. Brak reklam był znakiem rozpoznawczym. To było znakomite. Czy dla zwiększenia dochodów warto tracić coś, co było niezaprzeczalną, unikalną wartością? Nie podoba mi się to – mówił oburzony Johan Cruyff.  Człowiek, zajmujący w Żywotach Świętych Katalońskich miejsce szczególne, ojciec Jordiego, trener Dream Teamu, a obecnie selekcjoner reprezentacji Katalonii, dla którego Barcelona, to coś więcej niż klub. Cruyff stanął na czele Ruchu Na Rzecz Czystości Koszulki (roboczo powołanym na potrzebę tego tekstu).   Z perspektywy czasu Holender patrzy na to z większym dystansem, zdając sobie sprawę z kłopotów finansowych klubu i z tego, że mleko wydało się już rozlane. 

- To hipokryzja – mówi wielu, gdy pytam o reklamę na koszulce Barcy. Uważają, że klub świetnie rozegrał to marketingowo, całe to „niemienie” koszulki było chwytem, który miał rozczulać i był niczym aureola nad wizerunkiem klubu. Teraz jednak ujawniło się prawdziwie oblicze tej całej świętości. 

24 września socios Barcy podejmą decyzję, czy logo zniknie z świętego, dla Katalończyków, miejsca. Okaże się, czy wygrają pieniądze, czy zasady. To właśnie w ich rękach leży bardzo kluczowa dla klubu decyzji. Czy „wrócić do korzeni”, czy narazić klub na kryzys, a co za tym idzie utratę hegemonii w świecie.

- Jeśli nie wykorzystamy okazji, to prawdopodobnie nie będziemy w stanie pozwolić sobie na posiadanie najlepszego zespołu świata i najlepszego trenera. Nasze inwestycje na pewno będą wtedy na niższym poziomie. – straszy socios prezes Rosell, sam doskonale zdaje sobie sprawę, jakim ubytkiem w budżecie klubowym będzie brak 30 milionów, a do tego dochodzą odszkodowania, które klub będzie musiał zapłacić Qatar Fundation. 

Swoją opinię wyraził też Pep Guardiola, który bronił kontraktu z Fundacją. Mister doskonale zdaje sobie sprawię z korzyści finansowych i sytuacji, w jakiej jest klub. 

Wspomniany już Sergi Pameis znalazł jednak rozwiązanie kłopotu finansowego. Proponuje, żeby    170 000 socios wzięło sprawę w swoje ręce. 176,47 tyle miałby zapłacić każdy z nich, żeby pokryć stratę spowodowaną rozwiązaniem kontraktu z QF, jeśli ta kwota to za dużo na pojedynczego socio, można podzielić ją i niech socios zapłacą 88, 23 euro na głowę, pisze Pameis, a resztę na pewno klub będzie w stanie znaleźć w inny sposób, niż hańbienie koszulki. 

Mimo całego krzyku wydaje się, że większość kibiców przyzwyczaiła się już do loga QF, może gdyby decyzja socios byłaby rozważana w styczniu, prawdopodobieństwo zerwania kontraktu byłoby większe. Katalońskie El Mundo Deportivo zapytało swoich czytelników, czy Zgromadzenie powinno zawetować umowę z QF. 68% biorących udział w ankiecie uważa, że nie.  Kibice wiedzą, że nawet taki klub, jak Barcelona musi czasem zajrzeć do portfela.

czwartek, 22 września 2011

Pepe Rozpruwacz


W meczu Realu Madryt z Levante, zawodnik Królewskich po raz kolejny pokazał na co go stać. Niestety nie tylko mowa tu o umiejętnościach czysto sportowych – Znowu oszalał, jak głosiły tytuły gazet.  Piłkarz najpierw nadepnął na piętę przeciwnika, później kopnął go w głowę. Jednak to chleb powszechny Keplera Laverana Limy Ferreiry, znanego nam jako Pepe. 

Obrońca Realu „zasłynął”, gdy w 2009 roku w meczu na Bernabeu z Getafe, podczas którego popchnął w polu karnym przeciwnika, kopnął go raz i drugi, a gdy ten leżał, Pepe podszedł nogę przycisnął do jego tułowia, lewą ręką przycisnął do ziemi głowę zawodnika Getafe, a prawą ręką ścisnął jego ręką. Gdy pozostali zawodnicy Azulones rzucili się na pomoc leżącemu, Pepe dołożył kopniaka w brzuch, a potem postawił kropkę nad i, stając na nogę poturbowanego zawodnika. A do broniących kolegi piłkarzy rzucił się z pięściami. To wizytówka zawodnika. 

W Internecie można znaleźć kilkadziesiąt filmików z „popisami” Portugalczyka. Choćby z ostatniego sezonu, gdy w meczu z Olimpique Lyon udowodnił, że posiada czarny pas karate, będąc najlepszym karateką pośród piłkarzy. Swoje najlepsze chwile przeżywał też w meczach Barcelony, gdzie niezbyt przejmował się zdrowiem przeciwnika, co rusz groźnie wchodząc w nogi Messiego, czy Alvesa. A jako grzech z cyklu lekkich można mu przypomnieć „gest Kozakiewicza” pokazany kibicom Blaugrany w trakcie świętowania gola strzelonego przez Ronaldo, a dającego zwycięstwo jego drużynie. Chociaż przy siłowych popisach Portugalczyka, to jakby maleństwo, nic właściwie nie znaczące, zostawmy to więc.

Pepe to piłkarski bandyta, któremu na boisku krew przestaje docierać do mózgu. Przeciwnika ma w głębokim poważaniu. Czy ktoś taki powinien wybiegać na boisko i zagrażać innym zawodnikom? Zupełnie jakbyśmy wypuścili szaleńca z bronią na ulice, czekając, aż komuś stanie się krzywda. W końcu ktoś bardzo poważnie ucierpi przez szaleństwo Pepe, a wtedy wszyscy zaczną krzyczeć, że to boiskowy przestępca, który musi być ukarany. 

Zawodnik Realu nie jest też przykładem dla dzieci, które oglądają mecze Realu. Skoro Pepe tak gra, a sędziowie pozwalają na to, dlaczego więc młodzi adepci sztuki piłkarskiej nie mieliby dopomóc się brutalniejszą grą, którą praktykuje obrońca Realu? Portugalczyk jest też zaprzeczeniem idei dżentelmeńskiego Realu, od lat dbającego o swój wizerunek wielkiego klubu z zasadami, także na boisku. Aż dziw, że nikt z władz klubu z Madrytu nie interweniuje. 

Portugalczyka przewodzi grupie pretorian, walczących dzielnie u boku Jose Mourinho. Trener Królewskich, który nigdy nie potępił brutalnej gry zawodnika, ani nie upomniał go publicznie, pokazując dezaprobatę wobec chamskiej gry swojego podopiecznego. A to właśnie Mou powinien być pierwszym, który odetnie od prądu nadpobudliwego rodaka. Niestety wydaje się, że byłemu trenerowi Intery pasuje ostra gra jego obrońcy. Podobno jednak klub zwrócił na to uwagę Portugalczykowi i ten ma porozmawiać z swoim rodakiem o jego brzydkich występkach. 

- Nie możliwe, że aż tak można się zmienić – dziwią się znajomi Pepe, który podobno poza boiskiem jest innym człowiekiem, ponoć sam obrońca Realu poznać siebie w odbiciu boiskowego lustra nie może.
Pepe powinien być zdyskwalifikowany, to nie jest zwykły boiskowy rozrabiaka, który gra ostro, mieszcząc się jednak w przepisach. Obrońca Królewskich to  bandyta, a takim jak on powinno powiedzieć się STOP.
Chyba, ze poczekamy, aż komuś  zrobi krzywdę.

środa, 21 września 2011

Czy Valencia zagrozi Barcelonie?


Po wczorajszym remisie Osassuny z Sevillą, porażce Granady z Realem Sociedad długo wyczekiwanym zwycięstwie Villarrealu, dziś czas na ciąg dalszy hiszpańskiej ligi. 
 
Po łatwym zwycięstwie nad Osassuną, Barcelonie przyjdzie zmierzyć się z liderem hiszpańskiej ekstraklasy – Valencią, która w trzech meczach zgromadziła komplet punktów, a w swoich szeregach ma Roberto Soldado, który wspólnie z Messim dzierży obecnie koronę króla strzelców. Trzecia w poprzednim sezonie drużyna Nietoperzy i pierwsza w klasyfikacji Barcelona powinny dzisiejszego wieczoru zgotować spektakl na najwyższym poziomie.  

- Valencia to jeden z silniejszych zespołów w naszej lidze – mówił na wczorajszej konferencji prasowej Pep Guardiola. Być może, jednak w zeszłym sezonie zajmującą ostatnie miejsce na podium drużynę Emryego traciła ponad 20 punktów do zwycięzcy z Barcelony. Mecz, który powinien sprawiać, że na plecach pojawią się ciarki, dla wielu jest tylko formalnością, bo jeśli nawet Blaugrana przegra spotkanie na Mestalla, to w końcowej klasyfikacji zagrożenia ze strony Nietoperzy nie ma się co spodziewać. 

Na potknięcie Barcelony czeka Real Madryt, który po niedzielnej porażce w Levante chce wygrać z Racingiem Santander. Zraniona duma Królewskich może sprawić, że zawodnicy Racingu odpokutują blamaż w Walencji. Oczywiście, jeśli na ich drodze nie staną sędziowie, a zawodnicy z Santander nie złapią w pułapkę Królewskich, prowokując i wcielając się w światowej klasy aktorów, jak miało to podobno miejsce w meczu z Levante. Wiadomo, że w meczu nie zagra Sami Khedira, przez kontuzję będą pauzować będą Coentrao i Pepe. Mimo najlepszej kadry w historii klubu, jak zapowiadały media, do tej pory Jose Mourinho do boju posłał zaledwie 13 zawodników. Nieobecność trzech podstawowych zawodników, to więc duże osłabienie, gdyż zasiedziali na ławce zawodnicy Królewskich mogą być bez formy. W słabej dyspozycji może być cały Real, który po słabym meczu w Zagrzebiu, rozegrał fatalne spotkanie w minioną niedzielę. Oczywiście w Santander liczą na powtórzenie wyczynu Levante. 

Bardzo ciekawie zapowiada się pojedynek dwóch wielkich osobowości trenerskich – Marcelo Bielsy i Manuela Pelligriniego. W Maladze drużyna prowadzona przez chilijskiego trenera podejmie podopiecznych byłego trenera reprezentacji Chile Athletic Bilbao. Baskowie po trzech kolejkach zgromadzili zaledwie jeden punkt, co jest bardzo marnym wynikiem klubu, który reprezentuje Hiszpanię w Lidze Europejskiej. Dowodzona przez szejków Malaga słabo wystartowała w rozgrywkach ligowych, jednak po pierwsze koty za płoty i podopieczni byłego trenera Realu mają 6 punktów, podobnie jak sąsiadujący z nimi w ligowej tabeli Real Madryt. 

Po pewne zwycięstwo powinno sięgnąć rozpędzone Atletico, które podejmie u siebie Sporting Gijón. U sąsiadów z Rayo także będzie ciekawie, skazywany na spadek zespół z dzielnicy Vallecano, obecnie mający na swoim koncie 5 punktów,  podejmie pogromcę Realu – Levante. Piłkarze z Walencji rozpędzeni i rozochoceni zwycięstwem nad Królewskimi zapewne myślą o wywiezieniu z Madrytu trzech punktów. 

Canal + pokaże dziś tylko dwa mecze La Ligi – nie trudno zgadnąć – Realu i Barcy.

poniedziałek, 19 września 2011

Schizofrenia Realu


Real Madryt przegrał wczoraj mecz z Levante, przeciwnikiem, który miał być łatwym dostarczycielem trzech punktów. Tymczasem zwycięsko z potyczki wyszli zawodnicy z Walencji, którzy wykorzystali słabą dyspozycję Królewskich i pokonali ich 1:0. 

W Hiszpanii mówi się, że mistrzostwo zdobywa się w meczach ze słabym przeciwnikiem, w ligowym maratonie, gdzie o tytuł mistrza Hiszpanii walczą tylko dwie drużyny, ich procent przegranych mieści się w granicy błędy statystycznego. Dlatego też każdy punkt jest na wagę złota. Po zeszłotygodniowym remisie z Realem Sociedad, na Barcelonę spadł kubeł zimnej wody, już w drugiej kolejce drużyna Guardioli miała 2 punktową stratę do rywala z Madrytu. W tą sobotę Blaugrana, której zwiastowano kryzys miała więc coś do udowodnienia, pokonała u siebie, właściwie zgniotła, drużynę z Pampeluny 8:0. A dzięki porażce Realu, to Królewscy oglądają obecnie plecy Blaugrany w ligowej tabeli. 

Niedzielny mecz w Walencji miał być dla Realu formalnością, po zwycięstwach 6:0 i 4:2 w pierwszych spotkaniach La Ligi, przyszedł czas na Levante, zespół skazany na ścięcie przez gilotynę o nazwie – Real.  Po słabym meczu w Zagrzebiu nikt nawet nie myślał, że Królewscy stracą punkty w Walencji, nieważne w jakiej formie, Los Blancos muszą zdobywać punkty. 

Początkowo przeważał Real, bramkarz gospodarzy przed meczem bawił się chyba w grę „gorący ziemniak”, w której rzucony przedmiot trzeba puścić, gdy ktoś krzyknie hasło – parzy. Dwukrotnie wypuścił piłkę z rąk w stosunkowo niegroźnych sytuacjach. Jego koledzy wcale nie byli lepsi, mieli problemy z wyprowadzeniem kontr, a także dłuższym utrzymaniem się przy piłce. Mimo wszystko drużyna prowadzona przez Mourinho nie zachwycała, jej gra była przypadkowa, a zawodnicy jakby znużeni tym, że muszą grać ze słabym przeciwnikiem. 

Pod koniec pierwszej połowy doszło do nieprzyjemnej sytuacji. Po faulu di Mari wywiązała się kłótnia, a po dotknięciu twarzy przez zawodnika Levante – di Maria teatralnie upadł na boisko, zwijając się z bólu, jak pokazały kamery – reakcja Argentyńczyka była zdecydowanie przesadzona. Do leżącego na murawie zawodnika Realu podbiegł piłkarz Levante, wściekły na di Marię, że ten symuluje, zaczął coś wykrzykiwać do ucha rodaka Messiego i Maradony. Sytuacja ta nie spodobała się Samiemu Khedirze, który podszedł do przeciwnika i go odepchnął, co sytuację zaogniło. Niemiec otrzymał za to czerwoną kartkę. Sytuacja ta z pewnością źle wpłynęła na i tak słaby już Real. 

W drugiej połowie rozkręciło się Levante, po jednej z kontr zawodnikom trenera Martineza udało się strzelić gola, w końcówce mieli także sytuacje, żeby wynik podwyższyć. Nic nie pomogło wpuszczenie na boisko pięknego i bogatego Ronaldo, a takżę Ozila, obaj zawodnicy doskonale wpisali się w krajobraz na boisku, byli bezużyteczni. 

- Oni prowokowali, symulowali, a sędzia im na to pozwolił. – mówił po meczu Mourinho. Wydaje się, że Portugalczyk był na innym meczu, bo Oscara za aktorstwo powinien otrzymać di Maria, nie któryś z zawodników z Levante. Racje ma jednak Mou, gdy mówi, że jego drużynie należał się rzut karny po zagraniu w polu karnym ręką przez zawodnika popularnych Żab. Ale to nie jedyny błąd sędziego, bo pomylił się on także na korzyść Realu. 

- Sędzia wypaczył wynik meczu. On nie był gotowy do prowadzenia spotkania na takim poziomie. – mówił po meczu wściekły Pepe. Sam Portugalczyk kolejny raz udowodnił na boisku, że to, że jest świetnym obrońcą, nie broni go przed tym, że powinien być zawieszany po każdym meczu za brutalną grę. Hiszpańskie gazety, sprzyjające Realowi doszukały się sytuacji, w której obrońca Los Blancos uderzył korkami w twarz przeciwnika, a był to tylko jeden z wielu fauli i brzydkich zagrań Pepe.  

Szkoleniowiec Realu i jego zawodnicy zdają się żyć w swoim schizofrenicznym świecie, gdzie to oni są tym dobrymi, a świat sprzeciwia się przeciw nim. Królewscy nie umieją się przyznać do słabszego meczu, winę zwalając na sędziego, czy oszustwa przeciwnika. Pytanie tylko, czy sami nie robią sobie krzywdy. Obrażani sędziowie w końcu zaczną jeszcze ostrzej patrzeć na brutalne faule zawodników z Madrytu, a także aktorstwo niektórych z nich. 

Wczorajszy słaby mecz Real nie był wynikiem błędu sędziów, a błędem w przygotowaniu drużyny przez trenera.  Żądny zemsty na Barcelonie – Mourinho szczyt formy zbudował na sierpniowe mecze z Blaugraną, niestety dla jego zespołu na tak wysokim poziomie nie można znajdować się przez cały sezon.